
26 kwi Gruzja – co zobaczyć w 7 dni? Plan podróży, widoki i autentyczne doświadczenia
Wstęp
Gruzja w kwietniu? Brzmi jak plan idealny. Gdy w Polsce wiosna jeszcze nieśmiało rozkwita, a poranki bywają chłodne, tutaj – na Kaukazie – wszystko już pulsuje życiem. To moment, kiedy Gruzja rozkwita na nowo – dosłownie i w przenośni – a podróżowanie tutaj staje się prawdziwą przyjemnością, bez tłumów i upałów sezonu.
Nasza przygoda rozpoczęła się od lotu z Katowic do Kutaisi – szybkiego, bezpośredniego połączenia, które sprawia, że Gruzja staje się bardziej dostępna niż kiedykolwiek. A stamtąd? Już tylko kilka godzin drogi dzieliło nas od Tbilisi – serca kraju, które miało być naszą bazą wypadową, ale też początkiem prawdziwej kaukaskiej przygody.
W planie? Odkrywać wszystko to, co w Gruzji najpiękniejsze:
- surowe, majestatyczne góry,
- miasta, które pulsują historią i nowoczesnością,
- lokalne smaki, które zapadają w pamięć na długo,
- oraz miejsca, które nie zawsze znajdziesz w przewodnikach, ale zostają w sercu.
Po drodze? Niespodzianki, zachwyty i chwile, które łapią za gardło – właśnie za to kochamy podróżować.
Jeśli zastanawiasz się, co zobaczyć w Gruzji, jak ułożyć plan podróży na 7 dni, gdzie się zatrzymać i jak poruszać się po kraju, zapraszam Cię do śledzenia naszej trasy dzień po dniu. Gruzja to nie tylko miejsce – to emocje, ludzie, smaki i widoki, które zmieniają się z każdym kilometrem.
Ruszamy w drogę! 🇬🇪
Tutaj możesz zobaczyć mapę z ciekawymi miejscami w Gruzji.
Dzień 1 – Przylot do Kutaisi i przejazd do Tbilisi
Pobudka jeszcze przed wschodem słońca – te kilka godzin snu zrywanego przez ekscytację, sprawdzanie, czy wszystko spakowane, i odliczanie do odprawy. Lot z Katowic o 8:05 może brzmieć jak wyzwanie, ale kto by spał, kiedy w perspektywie Kaukaz i Gruzja?
Wizzair dowiózł nas planowo do Kutaisi – około 13:00 czasu lokalnego wylądowaliśmy wśród wzgórz, które jeszcze zza szyby samolotu zapowiadały przygodę. Co ciekawe, kontrola paszportowa to dosłownie kilka minut – zero kolejek, sprawne machnięcie paszportem i witamy na gruzińskiej ziemi.
Od razu skierowaliśmy się po nasze auto, a właściwie nasz dom na kołach i klucz do niezależności – Toyota 4Runner TRD z potężnym czterolitrowym silnikiem V6, którą wypożyczyliśmy od Martyny z Gruzji (martynazgruzji.pl).
I nie, to nie była zwykła terenówka – to była maszyna gotowa na każde wyzwanie:
- rama jak w rasowym offroaderze,
- reduktor i blokada tylnego dyfra – dla tych momentów, kiedy asfalt się kończy,
- tryby wspomagania jazdy terenowej – na piach, błoto, kamienie.
Już sam widok tej bestii podniósł poziom ekscytacji. Jeśli planujecie wyjechać poza główne trasy w Gruzji (a warto!), to taki wóz to więcej niż wygoda – to konieczność. I pewność, że kiedy droga zamieni się w koryto rzeki, dasz radę.
Zanim jednak ruszyliśmy na Tbilisi, pojawiła się potrzeba, którą znają wszyscy podróżnicy: kofeina i coś na szybko do zjedzenia.
Pierwszy lepszy parking przy autostradzie i… Wendy’s oraz Dunkin Donuts – w środku Kaukazu! Trochę absurd, trochę wybawienie. Gruzińska kuchnia miała być jednym z celów wyjazdu, ale po pobudce o czwartej rano liczyło się tylko jedno: szybki zastrzyk energii.
Droga do Tbilisi to kilka godzin, ale czas mijał błyskawicznie. Po obu stronach rozległe równiny, góry majaczące w oddali, światło zmieniające się z każdą godziną – od ostrego popołudniowego, po miękkie, ciepłe promienie zachodzącego słońca.
Na chwilę zatrzymywaliśmy się tylko po to, żeby popatrzeć. To właśnie w Gruzji cenię najbardziej – te momenty bez pośpiechu, bez planu, kiedy droga staje się celem.
Do Tbilisi dotarliśmy późnym popołudniem, trochę zmęczeni, ale pełni ekscytacji. Nasza baza wypadowa to Airbnb w centrum miasta – świetna lokalizacja, żeby złapać oddech po podróży i od razu poczuć puls miasta.


Dzień 2 – Szklany most i spacer po Tbilisi
Drugi dzień zaczęliśmy bez pośpiechu – od śniadania w naszym Airbnb, przy otwartym oknie, przez które wpadały promienie porannego słońca. Taki jest właśnie rytm Gruzji – nie trzeba się spieszyć, można usiąść z kawą, patrzeć na budzące się miasto i cieszyć się chwilą. Tu czas płynie inaczej.
Po kawie i planowaniu trasy ruszyliśmy w kierunku Diamond Bridge Kass Land – jednej z nowszych atrakcji turystycznych Gruzji, położonej z dala od głównych szlaków. To miejsce może nie jest jeszcze na liście „must-see” każdego turysty, ale jeśli szukasz adrenaliny i widoków, które zapierają dech w piersiach – warto tam pojechać.
Szklany most zawieszony nad głębokim wąwozem prezentuje się imponująco na zdjęciach, ale na żywo robi jeszcze większe wrażenie. Gdy stoisz na przezroczystej tafli kilkadziesiąt metrów nad ziemią, a pod Tobą rozpościera się przepaść, nawet pewny krok zaczyna się lekko chwiać. Śmiech, pisk i nerwowe spojrzenia w dół – to dokładnie ten miks emocji, którego szukasz w takich miejscach.
Polataliśmy też dronem – z tej perspektywy most wygląda jak kryształowy wstążka zawieszona między zboczami, odbijająca błękit nieba i zieleń doliny. Widoki z góry to coś, co zostaje w pamięci na długo.
Po powrocie do Tbilisi postanowiliśmy wybrać się do jednego z najbardziej rozpoznawalnych symboli miasta – Pomnika Matki Gruzji (Kartlis Deda). Kolejka linowa, która zwykle zabiera turystów na wzgórze, tego dnia niestety była nieczynna. Nie zdecydowaliśmy się na wjazd autem – czasem lepiej podziwiać z oddali. A nawet z poziomu miasta statua robi ogromne wrażenie – z mieczem w jednej ręce i kielichem w drugiej, gotowa zarówno do walki, jak i gościnności. To kwintesencja gruzińskiej duszy – kraj otwarty i serdeczny, ale silny i dumny.
Na szczęście mieliśmy drona – i z tej perspektywy mogliśmy podejść bliżej, uchwycić Matkę Gruzji górującą nad Tbilisi, z miastem rozciągającym się u jej stóp. Zdjęcie możecie zobaczyć poniżej – ta statua naprawdę robi robotę z lotu ptaka.

Resztę dnia spędziliśmy na spacerze po centrum Tbilisi. Miasto łączy w sobie historię i nowoczesność w zaskakujących konfiguracjach. Przeszliśmy przez Most Pokoju – szklaną konstrukcję nad rzeką Mtkwari, która wygląda jak futurystyczny łuk, szczególnie wieczorem, gdy rozświetla się setkami świateł LED.
Zatrzymaliśmy się też na Placu Wolności – sercu miasta, gdzie spotykają się zarówno mieszkańcy, jak i turyści. Okoliczne budynki, fontanny i pomnik św. Jerzego tworzą przestrzeń, w której czuć puls miasta.
Później zgubiliśmy się nieco w bocznych uliczkach starego Tbilisi – labiryncie obdrapanych, ale urokliwych kamienic, za którymi kryją się nowoczesne kawiarnie, galerie i sklepiki z lokalnym rękodziełem. To właśnie tam Gruzja pokazuje swoje prawdziwe oblicze – trochę chaotyczne, ale ciepłe i autentyczne.
Wieczorem usiedliśmy na kolacji na tarasie z widokiem na panoramę miasta. Kiedy zapada zmrok, Tbilisi zmienia się nie do poznania – ciepłe światła ulic, oświetlone wzgórza i Most Pokoju lśniący w ciemnościach tworzą obraz, który zostaje z Tobą na długo. Gruzja tego wieczoru znów nas oczarowała.


Dzień 3 – Monastyry Sabereebi i błoto po klamki
Po śniadaniu w Tbilisi ruszyliśmy na wschód, w stronę mniej znanej, dzikiej Gruzji – tam, gdzie drogi znikają, a krajobraz zamienia się w niekończące się wzgórza i doliny. Naszym celem były monastyry Sabereebi, ukryte wśród wzgórz nieopodal granicy z Azerbejdżanem. To miejsce, które na mapie wygląda jak nic – kilka kropek, nazw trudnych do wymówienia. Ale właśnie takie miejsca kryją największe skarby.
Cel numer jeden: „środkowa trójłukowa cerkiew pierwszego kompleksu Sabereebi” (gruz. საბერეების I კომპლექსის შუა სამთაღიანი ეკლესია). Nazwa brzmi jak zaklęcie, ale sama cerkiew? Magia. Problemem był jednak dojazd – kilka godzin jazdy w terenie, gdzie droga to raczej umowny termin. Kamienie, koleiny, błoto, rzeka– wszystko w pakiecie. Ale od czego mieliśmy 4Runnera?
W pewnym momencie trafiliśmy na zarwany most. Przed nami przepaść, za nami decyzja: wracać czy kombinować?. Dzięki wysokiemu prześwitowi i napędowi na cztery koła znaleźliśmy objazd… korytem rzeki. Na szczęście wody było tyle co w kałuży po porządnym deszczu. Gruzja nie przestaje zaskakiwać – czasem dosłownie musisz iść z prądem (albo pod prąd), by dotrzeć do celu.
Gdy w końcu dotarliśmy do pierwszego kompleksu Sabereebi, okazało się, że każdy kilometr tej trasy był tego wart. Skalne monastyry są wykute w miękkim piaskowcu, a ich historia sięga VIII–IX wieku. Tu nie ma tłumów, nie ma infrastruktury, nie ma nawet drogowskazów. Jest cisza, przestrzeń i poczucie, że odkrywasz coś, czego większość turystów nie widzi.
Oprócz głównej cerkwi odwiedziliśmy też „szósty kompleks Sabereebi” (gruz. საბერეების მეექვსე კომპლექსი), jeszcze bardziej ukryty w dolinie.
Monastyry Sabereebi nie są tak znane jak Davit Gareja, ale mają coś, co trudno opisać – autentyczność. Żadnych biletów, żadnych przewodników – tylko ty i historia wykuta w skale.
Po tej duchowej stronie przygody postanowiliśmy zaryzykować i spróbować przedostać się w stronę Udabno, jadąc przy samej granicy z Azerbejdżanem.
Tabliczki z zakazem wjazdu w pas przygraniczny? No cóż… potraktowaliśmy je bardziej jako luźną sugestię.
Fakt, że trasa przecinała azerską granicę? Cóż, ciekawostka geograficzna. W praktyce wyglądało to tak, że Google Maps na siłę próbował nas poprowadzić przez Azerbejdżan. Wybraliśmy drogę wzdłuż granicy. Ale prawdziwy problem pojawił się, gdy wjechaliśmy w błoto „po klamki”.
To nie było zwykłe błotko – to było gruzińskie bagno na odludziu, gdzie zasięgu brak, droga zamienia się w ślizgawkę, a każdy metr zdobywa się z trudem. W ruch poszło wszystko:
- reduktor,
- blokada tylnego dyfra,
- tryby jazdy w błocie.
Mimo tego ledwo się wydostaliśmy. Przez moment poczuliśmy się jak w survivalowym reality show – zero ludzi, zero pomocy, tylko ty i gruziński żywioł. Serio, jeśli masz słabe nerwy albo nie lubisz ryzyka – nie próbuj tego powtarzać.
Gdy się wykaraskaliśmy, podjęliśmy jedyną słuszną decyzję – zawrócić. Znowu koryto rzeki zamiast mostu, znajome koleiny, ale już z ulgą i uśmiechem. Do Tbilisi wróciliśmy zmęczeni, ubłoceni, ale z ogromnym poczuciem, że przeżyliśmy coś wyjątkowego.
Ten dzień pokazał nam Gruzię w wersji „hard” – nie tę z przewodników, ale prawdziwą, dziką i nieprzewidywalną. I właśnie za to ją kochamy.



Monastyry Sabereebi – poradnik dla podróżujących
Co to jest Sabereebi?
Sabereebi (gruz. საბერეები) to zespół skalnych cerkwi i pustelni wykutych w miękkim piaskowcu, położony w południowo-wschodniej Gruzji, nieopodal granicy z Azerbejdżanem. Miejsca te powstawały na przestrzeni wieków, a najstarsze datuje się na VIII–IX wiek.
W przeciwieństwie do bardziej znanego kompleksu Davit Gareja, Sabereebi pozostaje niemal dziewicze turystycznie– nie ma tu przewodników, oznaczeń, biletów wstępu. Czas płynie wolniej, a cisza i pustka dodają temu miejscu magicznego charakteru.
To idealna opcja dla tych, którzy szukają co zobaczyć w Gruzji poza utartym szlakiem – offroad, historia i totalny spokój.
Które kompleksy warto zobaczyć?
- I kompleks Sabereebi (gruz. საბერეების I კომპლექსი), czyli środkowa trójłukowa cerkiew (gruz. შუა სამთაღიანი ეკლესია) –
najbardziej znana i najlepiej zachowana część Sabereebi, z trzema charakterystycznymi łukami i pozostałościami fresków. Freski są wyblakłe, ale wciąż dają wyobrażenie o bogactwie tego miejsca sprzed wieków. - VI kompleks Sabereebi (gruz. საბერეების მეექვსე კომპლექსი) –
ukryty głębiej w dolinie, mniej wyeksponowany, ale wyjątkowo malowniczy. Droga do niego jest nieco bardziej wymagająca, ale widoki wynagradzają wysiłek. - Mniejsze wnęki, nisze i skalne pustelnie –
teren Sabereebi jest pełen ukrytych zakamarków. Warto mieć oczy szeroko otwarte, bo za każdym zakrętem możesz odkryć nową kapliczkę czy wnękę skalną.
Jak się tam dostać?
🚙 Tylko samochodem terenowym – i to z porządnym prześwitem.
Drogi do Sabereebi to kamieniste, rozmyte szlaki, pełne kolein i niespodzianek. Po drodze trzeba pokonać rzekę, a w deszczowe dni trasa może stać się nieprzejezdna.
Nawigacja? W wielu miejscach Google Maps przestaje działać – lepiej mieć offline’ową mapę, np. Maps.me, i polegać na intuicji (serio).
Żadnych oznaczeń turystycznych – nie licz na tabliczki, kierunkowskazy czy infrastrukturę.
📌 Wskazówka: Sprawdź prognozę pogody przed wyruszeniem – po deszczu błoto potrafi zatrzymać nawet najlepiej przygotowane auto.
Czy to bezpieczne?
👉 Tak, ale pod pewnymi warunkami:
- Bliskość granicy z Azerbejdżanem to nie tylko ciekawostka – to realne wyzwanie. W wielu miejscach droga przecina granicę, a tabliczki z zakazem wjazdu w pas przygraniczny są tam nie bez powodu.
- Spotkanie patrolu granicznego? Może się zdarzyć, a wtedy trzeba się liczyć z kontrolą dokumentów lub koniecznością zawrócenia.
- Zasięg? Czasami jest, ale większość trasy to biała plama na mapie sieci. Warto poinformować kogoś, gdzie jedziesz, na wypadek problemów.
Czy warto?
Zdecydowanie tak – jeśli kochasz offroad, historię i miejsca, gdzie czas się zatrzymał, to Sabereebi jest idealnym celem.
To jedno z najbardziej surowych, niedostępnych i autentycznych miejsc w Gruzji – coś dla tych, którzy chcą zobaczyć kawałek prawdziwego Kaukazu z dala od szlaków.
Cisza, monumentalne skały, ślady mnichów sprzed wieków – wszystko to tworzy niepowtarzalny klimat.
Dzień 4 – Udabno, Davit Gareja i Sighnaghi
Po wczorajszym offroadowym szaleństwie w Sabereebi, gdzie błoto prawie zatrzymało nas na dobre, planowaliśmy odrobinę spokojniejszy dzień. Ale Gruzja nie pozwala się nudzić – nawet gdy planujesz „odpoczynek”, nagle okazuje się, że czeka na Ciebie krajobraz jak z innej planety albo miasto, które pachnie winem i romantyzmem.
Tego dnia postawiliśmy na miks surowości i klimatu – pustynne Udabno, klasztory Davit Gareja na granicy z Azerbejdżanem i na koniec Sighnaghi, zwane „miastem miłości”. To był dzień, który pokazał dwa zupełnie różne oblicza Gruzji:
- z jednej strony pustynia, cisza i duchowość,
- z drugiej wąskie uliczki, wino i słońce Kachetii.
Każde z tych miejsc miało w sobie coś wyjątkowego.
W Udabno czujesz się jak w innym świecie – rozległe przestrzenie, suche wzgórza, gdzie wiatr przegania tumany kurzu, a czas zwalnia.
Davit Gareja to historia i duchowość wykute w skałach, które przez wieki patrzyły na spory graniczne, zmieniające się imperia i pielgrzymów przybywających z daleka.
A Sighnaghi? To już zupełnie inny klimat – malownicze uliczki, pastelowe domy z balkonami, mury obronne i widoki na dolinę Alazani, które aż proszą się o kieliszek lokalnego wina w ręku.
To był dzień, który pokazał, jak różnorodna i zaskakująca potrafi być Gruzja – i właśnie za to ją uwielbiamy.
Udabno – gruzińska pustynia
Pierwszy przystanek dnia? Udabno (gruz. უდაბნო), co w języku gruzińskim znaczy po prostu „pustynia”. Nazwa nie jest przypadkowa – to jedno z tych miejsc, gdzie Gruzja pokazuje swoje drugie, bardziej surowe oblicze. Gdy wjeżdżasz w te rejony, krajobraz zmienia się diametralnie – zielone wzgórza ustępują miejsca wysuszonym, gliniastym pagórkom, które ciągną się aż po horyzont. Brak drzew, brak cienia, brak ludzi – tylko wiatr, kurz i przestrzeń.
To właśnie tutaj Kaukaz przechodzi w step, a widoki bardziej przypominają Mongolię czy Arizonę niż typowe wyobrażenie o Gruzji. Droga prowadząca do Udabno to wąskie, gliniaste ścieżki, często rozjeżdżone przez samochody terenowe – tutaj nie ma mowy o asfalcie. Każdy kilometr to krok dalej w pustynną ciszę, gdzie człowiek wydaje się malutki wobec ogromu przestrzeni.
Samo Udabno to niewielka wioska, która jeszcze kilka lat temu była niemal opuszczona. Kilka rodzin, kilka chat, jeden kościół – i tyle. Dziś, dzięki rosnącej popularności klasztoru Davit Gareja, miejsce zaczyna żyć na nowo. Powstają tu hostele, knajpki, campingi – wszystko skierowane do podróżników szukających czegoś więcej niż standardowej Gruzji. Ale mimo tej zmiany, Udabno nadal zachowało swój surowy klimat.
To jedno z tych miejsc, gdzie światło zmienia się co chwilę, a niebo zdaje się większe niż gdziekolwiek indziej. W ciągu dnia jest tu pustynnie i gorąco, ale wieczorami niebo rozświetlają miliony gwiazd – bo dookoła brak jakichkolwiek świateł miasta. To właśnie w takich miejscach czujesz, że natura gra tu pierwsze skrzypce, a człowiek jest tylko gościem.
Jeśli zastanawiasz się, jak dojechać do Udabno, to samochód terenowy nie jest obowiązkowy, ale zdecydowanie ułatwia życie. Drogi są tu szutrowe i często rozmyte, a po deszczu zamieniają się w błotniste pułapki. Ale gdy pogoda dopisuje – to trasa, którą warto pokonać. Nie dla samej wioski, ale dla krajobrazów, które wyrywają z codzienności.
Davit Gareja – klasztory na granicy
Z Udabno ruszyliśmy dalej na południowy wschód, w stronę jednego z najbardziej symbolicznych miejsc w Gruzji – Davit Gareja (gruz. დავით გარეჯა). To kompleks monastyrów wykutych w skałach, leżący tuż przy granicy z Azerbejdżanem. I choć jego położenie od lat jest źródłem sporów granicznych, to duchowo i kulturowo od wieków związany jest z Gruzją.
Historia tego miejsca sięga VI wieku, kiedy św. Dawid Garejski – jeden z 13 syryjskich ojców przybyłych do Gruzji, by szerzyć chrześcijaństwo – osiedlił się tu jako pustelnik. Wtedy powstały pierwsze skalne kaplice, które z czasem rozrosły się w cały kompleks klasztorny, obejmujący dziesiątki cel, kaplic, sal zgromadzeń, a także fresków.
Dawniej Davit Gareja był ważnym centrum religijnym, a także schronieniem dla mnichów. Dziś przyciąga nie tylko pielgrzymów, ale i podróżników z całego świata.
Co sprawia, że to miejsce jest wyjątkowe?
- Surowość krajobrazu – pustynne wzgórza, stepy ciągnące się aż po horyzont i skały skrywające historie sprzed wieków.
- Freski – choć część z nich uległa zniszczeniu (częściowo przez czas, częściowo przez konflikty), to wciąż można zobaczyć malowidła z XI-XIII wieku, przedstawiające świętych, królów i sceny biblijne.
- Położenie na granicy – z jednej strony klasztory, z drugiej azerskie stepy, co tworzy niezwykłe poczucie przestrzeni i napięcia między historią a współczesnością.
Spacerując po Davit Gareja, czujesz, jak duchowość tego miejsca miesza się z surowością natury. Wokół cisza, tylko wiatr i echo kroków odbijające się od skalnych ścian.
Z punktów widokowych widać azerbejdżańską stronę – rozległe, niemal bezkresne stepy, które ciągną się aż po horyzont, bez żadnych oznak cywilizacji.
To kontrast, który robi wrażenie – z jednej strony skalne klasztory, które trwają od wieków, z drugiej pustka, która zmieniała się przez całe epoki, ale wciąż pozostaje taka sama.
Choć spór o granicę bywa widoczny (czasem można spotkać patrole wojskowe lub zamknięte fragmenty szlaku), to jednak większość terenu jest dostępna dla turystów. Warto zaplanować tu kilka godzin na spokojne zwiedzanie i kontemplację widoków.
Davit Gareja to miejsce, które nie robi wrażenia przepychem, ale ciszą, historią i surowym pięknem. To obowiązkowy punkt dla każdego, kto chce zobaczyć duchową stronę Gruzji i poczuć klimat pogranicza.



Sighnaghi – miasto miłości
Po surowych krajobrazach Udabno i duchowej stronie Davit Gareja, przyszła pora na coś zupełnie innego – pełen kontrastów finał dnia w Sighnaghi (gruz. სიღნაღი), znanym jako „miasto miłości”.
I to nie jest tylko chwyt marketingowy – Sighnaghi rzeczywiście ma w sobie coś romantycznego. Położone na wzgórzach Kachetii, z widokiem na dolinę Alazani i potężne masywy Kaukazu w tle, wygląda trochę jak gruzińska Toskania. A do tego wino leje się tu niemal na każdym kroku.
Wąskie, brukowane uliczki, pastelowe domy z drewnianymi balkonami, ciche zaułki z kawiarniami i galeriami – to wszystko tworzy klimat, który zachęca do zwolnienia tempa.
Po kilku dniach pełnych jazdy terenowej i dzikich bezdroży, Sighnaghi dało nam oddech. Miasto jest niewielkie, łatwe do przejścia na piechotę, a każdy zakręt przynosi nowe widoki, nowe kolory, nową atmosferę.
Przeszliśmy się fragmentem murów obronnych z XVIII wieku – jednych z najdłuższych zachowanych fortyfikacji w Gruzji. Z ich szczytu roztacza się panorama doliny Alazani, a w tle majaczą szczyty Kaukazu. Widok, który zatrzymuje cię na dłużej, nawet jeśli już widziałeś niejeden krajobraz.
Nie mogło też zabraknąć degustacji kachetyjskiego wina – bo Kachetia to serce gruzińskiego winiarstwa. Wina tu są pełne słońca, z nutą historii, często produkowane w tradycyjnych kwewri – glinianych amforach zakopanych w ziemi.
W jednej z lokalnych winiarni spróbowaliśmy czerwonego Saperavi – mocnego, lekko cierpkiego, idealnego na wieczór w takim miejscu.
Kiedy siedzieliśmy przy lampce wina, patrząc na zachód słońca nad doliną Alazani, trudno było uwierzyć, że jeszcze tego samego dnia byliśmy na pustyni Udabno.
Gruzja znowu nas zaskoczyła – pokazała, jak różnorodna może być w ciągu jednego dnia: od skalnych klasztorów, przez pustynne bezdroża, aż po romantyczne miasteczko na wzgórzu.



Dzień 5 – Gruzińska Droga Wojenna, Pomnik Przyjaźni i Stepancminda
To był dzień, na który czekaliśmy od początku wyjazdu – kierunek Kazbegi (Stepancminda), a droga do celu to sama w sobie jedna z największych atrakcji Gruzji: legendarna Gruzińska Droga Wojenna (gruz. საქართველოს სამხედრო გზა).
Jeszcze kilka dni wcześniej droga była zamknięta z powodu śniegu, co wcale nie jest rzadkością – przełęcz Krzyżowa(2379 m n.p.m.), przez którą wiedzie trasa, bywa nieprzejezdna do wiosny. Ale nam sprzyjało szczęście – w ostatniej chwili, dosłownie kilka dni przed naszym wyjazdem w ten rejon, droga została otwarta.
I tak ruszyliśmy w stronę jednych z najbardziej spektakularnych krajobrazów w Gruzji.
Gruzińska Droga Wojenna to ponad 200 km serpentyn, przełęczy i dolin, prowadzących z Tbilisi aż do granicy z Rosją. To trasa, która ma setki lat historii – najpierw jako szlak handlowy, później militarny, a dziś – jedna z najbardziej malowniczych dróg w Kaukazie. Każdy zakręt to nowa panorama, nowy punkt widokowy, nowe powody, żeby się zatrzymać.
Już sama droga w górę to przeżycie – wąskie serpentyny, klify, a w oddali śnieżne szczyty Kaukazu. Na każdym kroku przepaście i monumentalne zbocza, a z każdym kilometrem zmienia się krajobraz – z zielonych dolin na surowe, skaliste przestrzenie.
Śniadanie w Old Ananuri Restaurant
Zanim jednak wjechaliśmy w górskie serpentyny, trzeba było porządnie się posilić – bo Gruzińska Droga Wojenna wymaga energii nie tylko od auta, ale i od kierowcy 😉.
Zatrzymaliśmy się w niepozornej knajpce przy trasie – Old Ananuri Restaurant (Google Maps).
Z zewnątrz nie wyglądała szczególnie zachęcająco – ot, zwykły przydrożny lokal, który łatwo minąć, jeśli nie wiesz, czego szukać. Ale lokalni wiedzą. I my też już wiemy.
Jedzenie? Bajka.
W środku drewniane stoły, prosty wystrój, a w powietrzu aromaty świeżego chleba i ziół. Żadne tam wymyślne menu – proste, domowe dania, które bronią się smakiem. My jednak wybraliśmy miejsca na zewnątrz.
To właśnie takie miejsca najbardziej zapadają w pamięć – bez zbędnego blichtru, ale z kuchnią, która mówi sama za siebie.
Jeśli ktoś zapytałby mnie, gdzie zjeść przy Gruzińskiej Drodze Wojennej, Old Ananuri Restaurant od razu trafiłoby na listę.


Gruzińska Droga Wojenna – trasa pełna widoków
Gruzińska Droga Wojenna (gruz. საქართველოს სამხედრო გზა) to jedna z najbardziej widowiskowych tras w Gruzji – zarówno pod względem krajobrazów, jak i historii. Łączy Tbilisi z Władykaukazem w Rosji, a jej nazwa pochodzi z czasów, gdy była kluczowym szlakiem wojskowym, umożliwiającym szybkie przemieszczanie się wojsk przez Kaukaz. Ale dziś, zamiast marszów armii, przemierzają ją podróżnicy, zakochani w górskich panoramach.
Trasa liczy ponad 200 km, wijąc się przez serpentyny, doliny i przełęcze, w tym przez słynną Przełęcz Krzyżową(2379 m n.p.m.) – jedno z najwyżej położonych miejsc na trasie. Każdy zakręt to nowe widoki: z jednej strony pionowe ściany skalne, z drugiej przepaście i rwące potoki, a nad tym wszystkim śnieżne szczyty Kaukazu. To droga, na której trudno się spieszyć, bo co chwilę chcesz się zatrzymać i podziwiać krajobrazy.
Jednym z takich miejsc, gdzie po prostu musisz się zatrzymać, jest Pomnik Przyjaźni Gruzińsko-Rosyjskiej, wzniesiony w 1983 roku z okazji 200-lecia traktatu georgijewskiego (czyli podporządkowania się Gruzji Imperium Rosyjskiemu).
Stoi na krawędzi urwiska, z którego rozciąga się widok na dolinę i otaczające góry – panorama, której nie odda żadne zdjęcie.
Sam pomnik to okrągła konstrukcja z otwartym wnętrzem, wyłożonym kolorowymi mozaikami przedstawiającymi sceny z historii Gruzji i Rosji – od wojen, przez wspólne osiągnięcia, aż po folklor.
Symbolika? Dziś raczej gorzka. Historia i polityka sprawiły, że relacje Gruzji i Rosji są napięte, a sam pomnik dla wielu Gruzinów jest nieco niewygodnym reliktem przeszłości. Ale jako punkt widokowy? Absolutny must-see.
To właśnie takie miejsca na Gruzińskiej Drodze Wojennej sprawiają, że każdy kilometr to przygoda. Bo nawet jeśli krajobrazy zapierają dech, to historia nie pozwala o sobie zapomnieć.



Stepancminda i cerkiew Gergeti – serce Kaukazu
Po kolejnych kilometrach Gruzińskiej Drogi Wojennej, gdzie serpentyny zwężają się, a widoki robią się coraz bardziej surowe, dotarliśmy do celu tego dnia – Stepancminda (dawniej Kazbegi). To niewielkie miasteczko u stóp góry Kazbek (5047 m n.p.m.), jednego z najwyższych szczytów Kaukazu.
Stepancminda jest bazą wypadową dla wszystkich, którzy chcą poczuć moc Kaukazu – od trekkingów, przez wspinaczki, po spokojne spacery w dolinie.
Ale dla większości, głównym celem jest cerkiew Trójcy Świętej w Gergeti (gruz. გერგეტის სამების ეკლესია), która stała się jednym z najbardziej ikonicznych miejsc w całej Gruzji.
Świątynia z XIV wieku, położona na wysokości 2170 m n.p.m., wydaje się lewitować nad doliną. Z jednej strony monumentalny Kazbek, z drugiej surowe zbocza, przepaście, doliny.
To obrazek, który znasz z pocztówek – ale na żywo robi sto razy większe wrażenie.
Do cerkwi można dojść pieszo (ok. 1,5-2 godziny trekkingu pod górę) albo podjechać autem terenowym, co – nie ukrywajmy – było naszą opcją.
Wjeżdżając, mijasz pastwiska, konie, krowy, a Kazbek z każdą minutą staje się coraz bliższy. W pewnym momencie cerkiew wyłania się zza wzgórza – kamienna, skromna, samotna na tle potężnych szczytów.
I choć zdjęcia tego miejsca widział każdy, to widok na żywo wciska w ziemię. Cisza, przestrzeń i monumentalność natury – to coś, czego żadne zdjęcie nie odda.
Cerkiew Gergeti przez wieki była nie tylko miejscem kultu, ale też symbolem przetrwania – przechowywano tu skarby gruzińskiego kościoła podczas najazdów.
Dziś jest miejscem pielgrzymek i jednym z najbardziej fotogenicznych punktów Gruzji.
Siedząc tam, patrząc na Kazbek i dolinę, człowiek czuje się mały – ale w najlepszym tego słowa znaczeniu. To właśnie takie chwile są esencją podróży.
Dzień 6 – Bacho, Stalin i gruzińska Wielkanoc
Każdy dzień tej podróży przynosił coś zupełnie innego – nowe widoki, nowe emocje, nowe historie. Ale ten dzień był wyjątkowy – od spotkania z najbardziej znanym psem w Tbilisi, przez trudne lekcje historii w Gori, aż po nocne kadry stolicy z drona.
Kontrasty? Właśnie za to kochamy Gruzję.
Brown Dog Bacho – bohater Tbilisi
Dzień zaczęliśmy spokojnie – od odwiedzin u… psa. Ale nie byle jakiego!
Brown Dog Bacho to żywa legenda Tbilisi, a zarazem najwyżej oceniana atrakcja miasta na Google Maps – ocena 5.0 przy ponad 400 opiniach mówi sama za siebie.
Kto by pomyślał, że w mieście pełnym monumentalnych cerkwi, zabytków i muzeów, numerem jeden będzie bezdomny psiak?
Ale Bacho nie jest zwyczajnym psem. To dobrze zadbany mieszkaniec Tbilisi, który upodobał sobie stałe miejsce w centrum miasta – na jednym z placów, gdzie codziennie można go spotkać w tej samej pozie, totalnie wyluzowanego.
Ma swoją miskę i grono opiekunów, którzy dbają o to, żeby niczego mu nie brakowało. Gruzini mówią, że Bacho jest strażnikiem miasta – symbolem spokoju, wolności i luzu, który tak bardzo pasuje do ducha Tbilisi.
Przechodnie i turyści robią sobie z nim zdjęcia jak z celebrytą, a on… leży, patrzy na świat z lekkim dystansem, jakby znał wszystkie sekrety tego miasta.
Ten kontrast – między codziennym zgiełkiem miasta a Bacho, który żyje tu po swojemu – jest niesamowity.
Wielu mówi, że to nie ty znajdujesz Bacho, tylko Bacho znajduje ciebie. My też trafiliśmy na niego dokładnie tam, gdzie być powinien – w centrum miasta, na swoim miejscu, w swojej pozie.
To był najspokojniejszy początek dnia w całym wyjeździe – chwila, która przypomniała nam, żeby zwolnić i po prostu być tu i teraz.

Gori i muzeum Stalina – historia, której nie da się zamieść pod dywan
Po spokojnym poranku z Bacho, ruszyliśmy w stronę Gori – miasta, które nie pozwala przejść obojętnie wobec swojej historii.
To tutaj, w 1878 roku, urodził się Józef Stalin – człowiek, którego nazwisko zna cały świat, ale którego życiorys trudno opowiedzieć bez ścisniętego gardła.
Gori to niewielkie miasto, trochę prowincjonalne, trochę zanurzone w swojej przeszłości – ale właśnie tutaj znajduje się muzeum Stalina, które od lat wywołuje sporo kontrowersji.
Z jednej strony to miejsce pozwala zobaczyć pamiątki z życia dyktatora –
- jego dom rodzinny,
- osobisty wagon pancerny, którym podróżował po ZSRR,
- zdjęcia, meble, przedmioty codziennego użytku.
To wszystko tworzy obraz człowieka, który zaczynał z niczego.
Ale z drugiej strony…
Brakuje tu kontekstu. Brakuje opowieści o zbrodniach, o milionach ofiar terroru, głodu, gułagów.
Muzeum nie wspomina o czystkach, o deportacjach, o cierpieniu, które Stalin sprowadził na dziesiątki narodów. To bardziej pomnik człowieka, niż ostrzeżenie przed totalitaryzmem.
I właśnie dlatego mam mieszane uczucia.
Nie jestem zwolennikiem likwidowania takich miejsc – historia, nawet najtrudniejsza, powinna być pokazywana. Ale muzeum powinno mówić całą prawdę.
Stalin to postać, której nie można odciąć od kontekstu represji i cierpienia milionów ludzi.
W Gori jednak panuje cisza na ten temat. Spacerując po salach muzeum, czujesz ten brak – brak głosu ofiar, brak ostrzeżenia dla przyszłych pokoleń.
To daje do myślenia. Zostawia z dyskomfortem, z pytaniami, które nie dają łatwych odpowiedzi.
I może właśnie o to chodzi w podróży.
Nie tylko o widoki, smaki i przygody. Czasem trzeba poczuć się nieswojo. Czasem warto stanąć twarzą w twarz z trudną historią, która nie daje się zamieść pod dywan.



Gruzińska Wielkanoc – rodziny na cmentarzach
W drodze powrotnej z Gori do Tbilisi, wybraliśmy lokalne drogi – omijając główne trasy, by chłonąć sielskie widoki i mijane wioski, gdzie życie toczy się wolniej, a czas jakby płynie inaczej.
I właśnie tam, wśród pól i niewielkich cmentarzyków, natknęliśmy się na coś, co na pierwszy rzut oka zaskakuje – rodziny jedzące wspólnie posiłki na grobach bliskich.
Na początku trudno nam było zrozumieć ten widok – stoły rozstawione między nagrobkami, chinkali, chaczapuri, wino, rozmowy, śmiechy, dzieci biegające między grobami. Dla nas, wychowanych w kulturze ciszy i zadumy na cmentarzach, to był kontrast.
Ale szybko dowiedzieliśmy się, że to nie przypadek – trafiliśmy na okres gruzińskiej Wielkanocy, a dokładniej na dzień zwany Redagoba (lub Radonitsa), kiedy Gruzini odwiedzają groby bliskich i świętują razem z nimi.
To forma pamięci, ale też symbol tego, że życie i śmierć są w Gruzji ze sobą mocno splecione.
Rodzina to fundament gruzińskiej kultury – i nie zapomina się o tych, którzy odeszli.
W czasie wielkanocnego tygodnia całe rodziny spotykają się na cmentarzach, przynoszą jedzenie, wino, dzielą się nim razem z przodkami. Zdarza się, że część potraw zostawia się na grobach, jako symboliczny gest pamięci.
To było piękne doświadczenie – choć dla nas nietypowe, to jednak pełne sensu.
Widzieliśmy starsze pokolenia, które rozmawiają z młodszymi, wspominają tych, których już nie ma, opowiadają historie, przekazują tradycje.
Cisza i zaduma mieszają się tu z radością życia.
Bo w Gruzji życie i śmierć nie stoją po przeciwnych stronach – one przenikają się, tworząc spójną opowieść o tym, kim jesteśmy i skąd pochodzimy.
Ten widok został z nami na długo – lekcja pokory, pamięci i szacunku dla przeszłości, ale też celebracji teraźniejszości.
Wieża telewizyjna, Sobór i nocne Tbilisi
Po powrocie do Tbilisi, po całym dniu wrażeń, potrzebowaliśmy chwili oddechu – ale Gruzja nie przestaje zaskakiwać nawet wtedy, kiedy myślisz, że już wszystko widziałeś.
Wjechaliśmy na wzgórze Mtatsminda, skąd rozciąga się panoramiczny widok na całe Tbilisi. To jedno z tych miejsc, które zmieniają perspektywę – dosłownie i w przenośni.
Na szczycie stoi charakterystyczna wieża telewizyjna, przypominająca trochę paryską Wieżę Eiffla, ale z kaukaskim charakterem. Obok znajduje się park rozrywki, kolejka linowa i kilka kawiarni – idealne miejsce, żeby usiąść z kawą i spojrzeć na miasto z góry, zwłaszcza o zachodzie słońca.
To tutaj miasto rozpościera się jak na dłoni – stare miasto, rzeka Mtkwari wijąca się przez centrum, złote kopuły cerkwi i nowoczesne budynki, które błyszczą w ostatnich promieniach dnia.
Z Mtatsminda ruszyliśmy dalej – w kierunku jednego z najważniejszych symboli Tbilisi:
Soboru Świętej Trójcy. To największa cerkiew prawosławna w Gruzji i jedna z najwyższych w regionie. Jej złota kopuła dominuje nad panoramą miasta, a z bliska imponuje jeszcze bardziej:
- ogromne mury,
- przestronny plac wokół świątyni,
- surowe wnętrze, które mimo wielkości pozostaje pełne spokoju.
Na zakończenie dnia, zgodnie z tradycją w Tbilisi, przeszliśmy jeszcze raz przez Most Pokoju – szklaną konstrukcję nad rzeką Mtkwari, która wieczorem zamienia się w świetlną rzeźbę.
Miasto nocą ma zupełnie inny klimat –
- lampy odbijające się w rzece,
- oświetlone mosty i starówka, która tętni życiem,
- muzyka z kawiarni, ludzie spacerujący bulwarem, światła odbijające się od starych murów.
To właśnie wtedy wyciągnęliśmy drona – żeby uchwycić nocne Tbilisi z lotu ptaka.
Z tej perspektywy światła miasta tworzą mozaikę, której nie da się zobaczyć z żadnego punktu widokowego. Nowoczesność i tradycja łączą się w świetle nocy.
To był dzień pełen kontrastów – od historii i refleksji, przez widoki zapierające dech, aż po nocne kadry, które zostają w pamięci na długo.



Dzień 7 – Spontaniczny chill w Batumi
Ostatni dzień naszej gruzińskiej przygody to ukłon w stronę spontaniczności. Bo choć mieliśmy już z grubsza zaplanowaną trasę, to jak to bywa w podróży – najlepsze rzeczy dzieją się poza planem.
Padł pomysł: a może by tak nad Morze Czarne, do Batumi?
Długo się nie zastanawialiśmy. Decyzja zapadła szybko, bo Gruzja ma to do siebie, że zachęca do takich spontanicznych wypadów.
Jest tylko jeden problem – rezerwować coś na Airbnb na ostatnią chwilę w Batumi? Cóż, wybór był już mocno ograniczony. Ale właśnie wtedy trafiają się najlepsze okazje!
Udało nam się znaleźć ogromny dom z czterema sypialniami – spokojnie pomieściłby kilkanaście osób, a było nas tylko czworo.
Cena? 250 zł za całość. Serio.
W takich momentach czujesz, że w Gruzji możesz poczuć się jak król za grosze.
To był dzień na złapanie oddechu, bez ciśnienia na atrakcje. Po prostu chill nad Morzem Czarnym, z perspektywą wielkich statków na horyzoncie i miasta, które po zmroku zaczyna żyć pełnią życia.
Batumi – trochę Dubaj, trochę kurort
Batumi… Jak je opisać?
Z jednej strony ładne, nowoczesne, momentami zaskakująco „dubajowe” –
- wysokie wieżowce,
- futurystyczne budynki o niecodziennych kształtach,
- palmy,
- fontanny i nadmorski bulwar.
Wszystko to robi wrażenie, szczególnie po zmroku, gdy światła odbijają się w wodzie Morza Czarnego, tworząc prawdziwy spektakl świateł i kolorów.
Ale mimo wszystko… Batumi nie porwało nas.
Nie dlatego, że coś było nie tak – wręcz przeciwnie, miasto tętni życiem, jest pełne atrakcji, zadbane. Tylko że my w tej podróży szukaliśmy innego rytmu:
- górskich bezdroży,
- pustyń Udabno,
- skalnych monastyrów,
- offroadu, gdzie błoto sięga klamek.
A Batumi to zupełnie inna Gruzja – miasto rozrywki, wypoczynku, plaży i gwaru, zbudowane trochę pod turystów, trochę dla mieszkańców, którzy chcą odpocząć od surowości Kaukazu.
To jednak nie znaczy, że żałujemy – wręcz przeciwnie! Ostatni dzień wyjazdu spędziliśmy na spokojnym spacerze po głównych atrakcjach Batumi i cieszyliśmy się dystansem do tego, co było wcześniej.
Co zobaczyliśmy?
- Wieża Alfabetu – 130-metrowa konstrukcja, która symbolizuje unikalny gruziński alfabet, z charakterystyczną spiralą liter ciągnącą się wokół szkieletu budowli. Robi wrażenie architektoniczne, ale raczej pobudza ciekawość niż emocje.
- Ali i Nino – Ruchoma rzeźba opowiadająca historię tragicznej miłości – dwie metalowe sylwetki, które codziennie zbliżają się do siebie, łączą na chwilę, a potem rozdzielają. Symboliczne, piękne, warto zobaczyć na żywo, szczególnie przy zachodzie słońca.
- Plac Europejski – Serce nowoczesnego Batumi, z fontannami, palmami i europejską architekturą dookoła. Fajnie usiąść, popatrzeć na życie miasta, ale nie mieliśmy poczucia „wow” – może przez kontrast z surową Gruzją, którą widzieliśmy wcześniej.
- Bulwar nadmorski – Klasyka każdego nadmorskiego miasta: spacer, zachód słońca, muzyka sącząca się z restauracji, mieszanka turystów i mieszkańców. Przyjemnie, ale bardziej relaks niż eksploracja.
- Wieża Chacha – Budowla, która kiedyś serwowała darmową chachę (gruziński alkohol) – dziś raczej ciekawostka niż punkt obowiązkowy.
- Batumi Tower z diabelskim młynem w środku fasady – Ponad 200-metrowy wieżowiec, który ma wbudowane koło młyńskie! Totalny odlot architektoniczny – patrząc na to, czujesz klimat Batumi: nowoczesność wymieszana z odrobiną szaleństwa.
Nie wsiadaliśmy (chyba nikt z nas nie czuł takiej potrzeby 😅), ale samo patrzenie na ten budynek było atrakcją samą w sobie.
Po zmroku Batumi nabiera życia –
- wieżowce rozświetlają się neonami,
- muzyka sączy się z restauracji,
- bulwar tętni ludźmi.
Ale… to nadal miasto.
Po tygodniu wśród gór, wiosek, bezdroży, potrzebowaliśmy czegoś innego – i Batumi dało nam tę chwilę wytchnienia.
Nie porwało nas, ale też nie zawiodło.
Czasem właśnie tego potrzeba na koniec podróży – dystansu, relaksu, chwili na przemyślenia.



Gruzja – co zobaczyć w 7 dni?
Podsumowanie i praktyczne porady
Gruzja w 7 dni? Można! Oczywiście nie zobaczysz wszystkiego, ale da się poczuć klimat tego kraju – od górskich bezdroży, przez tętniące życiem miasta, aż po nadmorskie Batumi. To była podróż pełna przygód, kontrastów i zaskoczeń.
Nasza trasa dzień po dniu:
- Kutaisi → Tbilisi – odbiór 4Runnera i pierwszy kontakt z Gruzją.
- Tbilisi + Diamond Bridge Kass Land – szklany most i spacer po mieście.
- Offroad: monastyry Sabereebi – błoto, granica Azerbejdżanu i prawdziwa przygoda.
- Udabno, Davit Gareja, Sighnaghi – pustynia, skalne klasztory i miasto miłości.
- Gruzińska Droga Wojenna, Stepancminda – Pomnik Przyjaźni i cerkiew Gergeti z Kazbekiem w tle.
- Tbilisi, Gori (muzeum Stalina) – historia, lokalne tradycje i nocne drony nad stolicą.
- Batumi – spontaniczny wypad nad Morze Czarne, na koniec chill i nowoczesne klimaty.
Wskazówki praktyczne:
- 🚙 Samochód terenowy to podstawa – jeśli chcesz zjechać z głównych tras i zobaczyć prawdziwe oblicze Gruzji, 4×4 jest niezbędne.
Nasza Toyota 4Runner TRD sprawdziła się idealnie w błocie, na bezdrożach i przy przejazdach przez rzeki.
Jeśli planujesz offroad w Gruzji, nie ryzykuj z osobówką – będzie ograniczać Twoje możliwości. - 🚁 Dron? Zabieraj! Gruzja to raj dla pilotów dronów – krajobrazy z lotu ptaka wyglądają jeszcze bardziej spektakularnie.
Ale pamiętaj:- Nie wolno latać wszędzie – unikaj stref przygranicznych i obiektów strategicznych.
- W Tbilisi spokojnie polataliśmy np. przy Cminda Sameba.
- Warto mieć aktualną mapę stref zakazu lotów.
- 🍽️ Lokalne jedzenie – nie bój się zatrzymać w niepozornych miejscówkach. Często są tańsze i smaczniejsze niż turystyczne restauracje. Chinkali, chaczapuri, świeże sery, lobio – to musisz spróbować! Świetnym przykładem była Old Ananuri Restaurant.
- 💸 Gruzja jest tania poza Batumi
- w Tbilisi, Kazbegi czy Kachetii noclegi i jedzenie są bardzo przystępne,
- w Batumi ceny są trochę wyższe, ale wciąż okazyjne w porównaniu do Europy Zachodniej.
Jeśli masz auto, możesz zaoszczędzić, szukając noclegu 20-30 km od dużych miast.
- 🗺️ Plany zmieniają się z dnia na dzień – warto mieć ogólny zarys trasy, ale nie bój się improwizować.
Gruzja lubi zaskakiwać – tak jak nas Batumi, które do planu trafiło spontanicznie.
Nasza subiektywna top lista:
- 🚙 Największa przygoda:
Offroad do Sabereebi i walka z błotem „po klamki” – prawdziwy survival, ale emocje niezapomniane. - ⛰️ Najpiękniejsze miejsce:
Widok na cerkiew Gergeti z Kazbekiem w tle – obrazek jak z pocztówki, ale na żywo jeszcze lepszy. - 🐾 Największe zaskoczenie:
Brown Dog Bacho w Tbilisi – niepozorny bohater miasta, który podbił nasze serca. - 🕰️ Największe emocje:
Muzeum Stalina w Gori – trudne refleksje o historii, która nie daje się zamieść pod dywan. - 🍽️ Najlepsze jedzenie:
Lokalna knajpka Old Ananuri Restaurant – prosto, domowo i absolutnie pysznie.
Gruzja to kraj, który nie przestaje zaskakiwać – dzika i surowa, ale też ciepła i gościnna. Jeśli planujesz 7 dni w Gruzji – nie bój się zejść z utartego szlaku, zatrzymać się tam, gdzie nie ma tłumów, i pozwolić, żeby ta podróż napisała swój własny scenariusz.
Sprawdź również inne wpisy na Blogu lub Mapie Wspomnień
No Comments