9 dni w Kanadzie

9 dni w Kanadzie – jak zostałem fanem syropu klonowego

Kanada zawsze była na mojej liście podróżniczych marzeń – ogromny kraj, którego powierzchnia mogłaby pomieścić całą Europę, a mimo to żyje tam zaledwie nieco ponad 38 milionów ludzi. To oznacza jedno: przestrzeń. Przestrzeń, która daje poczucie wolności, ale i obietnicę spotkania z naturą w jej najczystszej postaci – bezkresne jeziora, gęste lasy, dzikie zwierzęta. Do tego nowoczesne miasta, które funkcjonują jak pulsujące serca poszczególnych prowincji, i ludzie znani na całym świecie z legendarnej uprzejmości. Gdy w końcu udało się zorganizować wyjazd, miałem świadomość, że czeka mnie podróż pełna kontrastów i emocji. Dziewięć dni spędzonych za oceanem zapowiadało się intensywnie – wiedziałem, że będzie mało snu, dużo kilometrów i jeszcze więcej wspomnień.

Nie spodziewałem się jednak, że największym odkryciem okaże się coś tak prozaicznego jak… syrop klonowy. W Polsce traktowałem go zawsze jako słodki dodatek do naleśników, może nieco egzotyczny, ale jednak ograniczony w zastosowaniu. W Kanadzie to zupełnie inna historia – tam syrop klonowy to symbol, część tożsamości, produkt, z którego mieszkańcy są dumni. Jest wszędzie: na stole śniadaniowym, w sosach do mięs, w wypiekach, a nawet w kawie czy herbacie. Nie jest dodatkiem, ale składnikiem, który łączy tradycję i codzienność. Właśnie on stał się dla mnie smakiem tej podróży – prostym, a jednocześnie niezwykle charakterystycznym, jakby skoncentrował w sobie esencję Kanady.

Kanada zaskoczyła mnie też swoimi kontrastami. W Toronto czy Montrealu mijasz futurystyczne wieżowce ze szkła i stali, które mogłyby spokojnie konkurować z Nowym Jorkiem, a kilkadziesiąt kilometrów dalej wkraczasz w świat mennonitów, gdzie ludzie żyją tak, jakby czas zatrzymał się w XIX wieku. W ciągu jednego dnia możesz podziwiać majestatyczne wodospady, spacerować po europejsko wyglądających uliczkach starego Montrealu i zakończyć go w małej wiosce nad jeziorem, gdzie panuje cisza przerywana jedynie śpiewem ptaków. A do tego dochodzi ludzka życzliwość – prosta, naturalna, niewymuszona. To właśnie ta gościnność sprawiała, że każdy dzień podróży nie był tylko zwiedzaniem kolejnych atrakcji, ale też spotkaniem z kulturą, w której naprawdę łatwo poczuć się mile widzianym.

Dzień 0 – Wylot i pierwsze spotkanie z Kanadą

Podróż zaczęła się dość klasycznie – krótkim lotem z Poznania do Frankfurtu. Ale już na etapie planowania trasy wiedziałem, że nie będzie to zwykła podróż. Specjalnie wybrałem Lufthansę właśnie dlatego, że oferowała lot na Boeingu 747-400 – samolocie, który coraz częściej znika z rozkładów lotów i powoli przechodzi do historii. Dla wielu pasażerów to po prostu kolejna maszyna, ale dla pasjonata lotnictwa to symbol złotej ery podróży lotniczych, prawdziwa ikona nieba.

Kiedy na płycie frankfurckiego lotniska zobaczyłem sylwetkę z charakterystycznym „garbem” na górnym pokładzie, poczułem dreszcz emocji. Wiedziałem, że lecę „ginącym gatunkiem”, jedną z ostatnich maszyn tego typu w regularnym ruchu pasażerskim. Sam fakt wejścia na pokład Jumbo Jeta sprawił, że przelot do Toronto stał się nie tylko środkiem transportu, ale już sam w sobie atrakcją podróży. To było spełnienie małego, lotniczego marzenia, które nadało całej wyprawie wyjątkowego charakteru już od samego początku.

Po kilku godzinach w powietrzu, kiedy horyzont rozświetliły światła Toronto, zaczęła się prawdziwa przygoda. To właśnie tutaj miałem okazję przetestować coś, co już od pierwszych chwil w Kanadzie zrobiło na mnie ogromne wrażenie – Turo, czyli aplikację do wynajmu samochodów od osób prywatnych. Zamiast tradycyjnego odbioru kluczyków w wypożyczalni, czekała na mnie Tesla Model Y z pakietem Full Self-Driving. Samochód otworzyłem… aplikacją, bez spotkania z właścicielem, bez formalności przy ladzie, bez kolejek. Wysiadłem z samolotu i po chwili jechałem własnym elektrykiem prosto w kierunku noclegu.

Link do tesli, którą wynajęliśmy.

Pierwszym przystankiem było Airbnb w Mississauga, na obrzeżach Toronto. To spokojna okolica, trochę oddalona od zgiełku centrum, a jednocześnie świetna baza wypadowa na kolejne dni. Wieczorem, zmęczony lotem i pierwszym zetknięciem z nowym światem, zasnąłem z myślą, że przed nami dziewięć intensywnych dni, które zaczną się już o świcie.

Link do mieszkania Arshada na Airbnb.

Dzień 1 – Niagara i pierwsze śniadanie po kanadyjsku

Jetlag zrobił swoje – obudziłem się około 3 nad ranem, kiedy za oknem było jeszcze zupełnie ciemno. Zamiast bezsensownie przewracać się z boku na bok, wsiedliśmy do Tesli i ruszyliśmy w stronę lotniska na szybki plane spotting. Toronto Pearson to jedno z największych lotnisk w Ameryce Północnej, więc nawet o świcie można liczyć na ruch – szerokokadłubowe maszyny startujące za ocean, pierwsze krajowe rejsy i ten charakterystyczny dreszcz emocji, który czuje każdy pasjonat lotnictwa.

Po powrocie nadszedł czas na pierwsze kanadyjskie śniadanie. Zamówiliśmy klasyczny zestaw: jajka, bekon i pancakes. Jeszcze nie wiedziałem, że największym bohaterem tych posiłków będzie syrop klonowy – z rozpędu go nie użyłem. I to był błąd, bo już następnego dnia odkryłem, jak bardzo zmienia smak i jak bardzo do wszystkiego pasuje.

Najważniejszym punktem tego dnia była oczywiście Niagara Falls. To miejsce, o którym słyszał każdy, ale zobaczyć je na własne oczy to zupełnie inne doświadczenie. Huk spadającej wody słychać z daleka, a kiedy staje się przy barierkach i czuje na twarzy mgiełkę unoszącą się znad wodospadów, dociera skala tego żywiołu. Od strony kanadyjskiej widok jest zdecydowanie pełniejszy – widać zarówno Horseshoe Falls, jak i American Falls. Nie ma co ukrywać: Niagara jest też bardzo skomercjalizowana – kasyna, hotele, neonowe ulice przypominające miniaturowe Las Vegas. Ale kiedy odetnie się od tej otoczki i skupi na samym cudzie natury, wrażenie pozostaje jedno – majestat wody.

W drodze powrotnej wpadliśmy jeszcze do Bass Pro Shops, sklepu, który w Kanadzie (i USA) ma status niemal kultowego. To nie jest zwykły market sportowy – to ogromna przestrzeń stylizowana na leśną chatę, z drewnianymi elementami, sztucznymi skałami, a nawet akwariami z rybami. W środku można kupić wszystko: od sprzętu wędkarskiego, przez ubrania outdoorowe, aż po kajaki czy quady. Nawet jeśli ktoś nie planuje łowić ryb czy polować, to warto zajrzeć choćby dla samego klimatu. To taki „tematyczny park rozrywki” dla miłośników przyrody.

Wieczorem wróciliśmy do Mississauga – zmęczeni, ale z poczuciem, że pierwsze spotkanie z Kanadą dostarczyło dokładnie tego, czego się spodziewaliśmy: wielkich emocji, nowych obrazów i przedsmaku przygody.

Dzień 2 – Pancakes, bekon i miłość do syropu klonowego

Drugi dzień zaczął się od powrotu do klasycznego kanadyjskiego śniadania – pancakes z bekonem. Tym razem jednak popełnionego dzień wcześniej błędu już nie powtórzyłem. Syrop klonowy wylądował na talerzu i… to był moment przełomowy. Ten smak, łączący słodycz z delikatną nutą karmelu i lekką goryczką, idealnie komponował się z chrupiącym bekonem. Od tego dnia wiedziałem, że będę go dodawał do wszystkiego, co tylko się da. To właśnie wtedy zostałem jego fanem – i chyba już na zawsze będę kojarzył Kanadę właśnie z tym smakiem.

Po śniadaniu ruszyliśmy do St. Jacob’s Farmers’ Market, jednego z najsłynniejszych targów w Ontario. To wyjątkowe miejsce, bo oprócz lokalnych produktów – warzyw, serów, rękodzieła – można tam spotkać mennonitów. W przeciwieństwie do Amiszów, z którymi często się ich myli, mennonici są bardziej otwarci na świat. Wciąż żyją prosto i tradycyjnie – wielu z nich przyjeżdża na targ konnymi wozami, a ich stoiska wyróżniają się domowymi wypiekami i przetworami. Jednak korzystają już z niektórych zdobyczy cywilizacji, choćby elektryczności czy telefonów. To niezwykłe zetknięcie nowoczesnego świata z tym, co wydaje się pochodzić sprzed stulecia – i właśnie w tym tkwi magia tego miejsca.

Po południu wróciliśmy do Toronto, żeby pospacerować po centrum. Najpierw Chinatown, pełne kolorowych szyldów, restauracji i sklepików, gdzie można znaleźć absolutnie wszystko – od chińskich ziół, przez porcelanę, aż po żywe kraby w akwariach. Potem zanurzyliśmy się w bardziej artystyczną stronę miasta – Graffiti Alley. To kilkaset metrów uliczek i murów pokrytych kolorowymi muralami. Toronto w tej odsłonie jest pełne życia, ekspresji i kontrastów, które świetnie pokazują, że to miasto potrafi być zarówno uporządkowane i biznesowe, jak i odważne i kreatywne.

Wieczorem wróciliśmy do Mississauga, a ja z satysfakcją stwierdziłem, że Kanada to kraj, w którym nawet śniadanie potrafi zmienić człowieka.

Dzień 3 – 1000 wysp i Montreal nocą

Tego dnia ruszyliśmy w stronę Montrealu, ale zanim tam dotarliśmy, czekała na nas atrakcja absolutnie wyjątkowa – rejs po archipelagu 1000 Wysp na rzece św. Wawrzyńca. Nazwa może być myląca, bo wysp jest dokładnie 1864 – od maleńkich skalistych skrawków ziemi, na których mieści się tylko jedno drzewo, po większe, zamieszkane wyspy z domami, a nawet zamkami. Jedna z nich, Boldt Castle, ma niezwykłą historię – został wybudowany na początku XX wieku przez milionera George’a Boldta dla ukochanej żony. Niestety, kobieta zmarła nagle przed ukończeniem budowli, a zamek przez wiele lat popadał w ruinę. Dziś jest jedną z atrakcji turystycznych regionu.

Ciekawostką jest także to, że właśnie tutaj narodził się słynny sos „Thousand Island”, który podobno wymyśliła żona rybaka, serwując gościom mieszankę majonezu, ketchupu i przypraw.

Podczas rejsu największe wrażenie robiła bliskość Kanady i USA – wystarczyło spojrzeć w prawo i wiedziało się, że to już inny kraj. Malownicze domki na wyspach z prywatnymi pomostami, gęste lasy i most 1000 Wysp, który wydaje się wręcz nierealny, łącząc tak nieregularny krajobraz. To miejsce, w którym można poczuć harmonię między człowiekiem a naturą – każdy domek wyglądał tak, jakby rósł razem z wyspą.

Dalszą część trasy pokonaliśmy bocznymi drogami – świadomie zaznaczyliśmy w nawigacji opcję „omijaj autostrady”. Dzięki temu zamiast monotonnych krajobrazów z okna, mogliśmy podziwiać kanadyjskie wioski, pola i lasy. To zdecydowanie bardziej autentyczna strona podróży, której nie zobaczy się, goniąc trasą szybkiego ruchu.

Po kilku godzinach dotarliśmy do Montrealu, który od razu urzekł nas swoją energią. Wieczorem ruszyliśmy na spacer po centrum. Najpierw The Ring – ogromna, podświetlana instalacja w samym sercu miasta, która stała się nowym symbolem Montrealu. Potem Phillips Square, tętniący życiem plac otoczony nowoczesnymi wieżowcami i historycznymi budynkami. Na koniec spacer przez dzielnicę Ville-Marie, gdzie historia łączy się z nowoczesnością – monumentalne kościoły stoją tuż obok szklanych biurowców.

Montreal nocą to miasto kontrastów – eleganckie i nowoczesne, a jednocześnie klimatyczne i przyjazne. Idealne wprowadzenie przed kolejnym dniem, który mieliśmy poświęcić na jego dokładniejsze poznanie.

Dzień 4 – Montreal za dnia

Montreal przywitał nas nowym dniem w swoim własnym, unikalnym stylu – połączeniem energii wielkiego miasta i klimatu rodem z Europy. Na początek atrakcja nietypowa, ale obowiązkowa dla fanów motoryzacji i sportów – przejazd po torze im. Gilles’a Villeneuve’a. To tutaj odbywa się Grand Prix Kanady Formuły 1. Oczywiście zamiast bolidu mieliśmy do dyspozycji Teslę, a zamiast setek kilometrów na godzinę – ograniczenie do 30 km/h. Ale sam fakt jazdy po trasie, którą zwykle ogląda się tylko w telewizji, sprawił, że na chwilę poczułem się częścią motorsportowej historii.

Resztę dnia poświęciliśmy na odkrywanie różnych dzielnic Montrealu. Miasto jest niezwykle zróżnicowane: nowoczesne biurowce i szerokie aleje w centrum kontrastują z urokliwymi uliczkami pełnymi kawiarni i butików. Spacerowaliśmy po Plateau-Mont-Royal, dzielnicy artystycznej, gdzie kolorowe fasady kamienic i zewnętrzne schody tworzą charakterystyczny krajobraz. Z kolei w Latin Quarter można było poczuć młodzieńczą energię – bary, puby i studencka atmosfera. Montreal w ciągu dnia to kalejdoskop kultur, języków i stylów życia – w jednej kawiarni można usłyszeć francuski, w kolejnej angielski, a za rogiem portugalski czy włoski.

Wieczorem przenieśliśmy się w zupełnie inny klimat – do Vieux Port i Starego Montrealu. To najstarsza część miasta, gdzie brukowane ulice, kamienne fasady i klimatyczne latarnie tworzą atmosferę niemal europejską. Spacer nad rzeką św. Wawrzyńca, widok historycznych magazynów portowych i monumentalna architektura sprawiają, że łatwo zapomnieć, iż jest się w Ameryce Północnej. To właśnie tutaj czuć najlepiej, że Montreal to miasto dwóch światów – nowoczesnej metropolii i miejsca o długiej, bogatej historii.

Dzień zakończyliśmy powolnym spacerem wąskimi uliczkami Starego Miasta, gdzie gwar turystów mieszał się z dźwiękami muzyki dochodzącej z lokalnych restauracji. To był idealny kontrast do nowoczesnego oblicza Montrealu, które poznaliśmy kilka godzin wcześniej.

Dzień 5 – Ottawa i zimna wojna

Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wizyty w miejscu, które szczególnie ucieszy każdego fana awiacji – Kanadyjskim Muzeum Lotnictwa i Kosmosu w Ottawie. To jedno z najważniejszych muzeów tego typu na świecie, a jego kolekcja robi ogromne wrażenie. Wśród dziesiątek maszyn z różnych epok szczególną uwagę zwrócił na mnie WSK Lim-2 – polska wersja radzieckiego MiG-15. Widok samolotu, który powstał w Polsce, w sercu Kanady, był dla mnie czymś wyjątkowym. Oprócz tego w hangarach można podziwiać legendy lotnictwa – Spitfire’y, myśliwce z czasów zimnej wojny, a także maszyny pionierów awiacji. To miejsce, gdzie historia lotnictwa jest opowiedziana w najciekawszy możliwy sposób – poprzez same samoloty.

Następnie udaliśmy się do Diefenbunkera, czyli kanadyjskiego muzeum zimnej wojny. To ogromny, czteropoziomowy schron przeciwatomowy wybudowany w latach 60. XX wieku dla rządu Kanady i najwyższych urzędników państwowych. Miał być miejscem, z którego można byłoby kierować państwem nawet w przypadku ataku nuklearnego. Dziś można go zwiedzać i zobaczyć, jak wyglądało życie w takim podziemnym świecie – sale operacyjne, pokoje do spania, centrum dowodzenia, a nawet bank, w którym planowano przechowywać rezerwy złota na wypadek wojny. Chłodne korytarze i surowe wnętrza robią ogromne wrażenie i przypominają, jak realne było zagrożenie nuklearne jeszcze kilkadziesiąt lat temu.

Po tej podróży w czasy zimnej wojny przenieśliśmy się do samego serca Kanady – Ottawy. Stolica kraju okazała się znacznie bardziej kameralna, niż mogłoby się wydawać. Spacer po ByWard Market – dzielnicy pełnej straganów, restauracji i sklepów z lokalnymi produktami – był świetną okazją, by spróbować lokalnych smaków i poczuć klimat miasta. Potem udaliśmy się w okolice Parlamentu Kanady – neogotyckie gmachy na wzgórzu parlamentarnym wyglądają monumentalnie i przypominają architekturą londyński Westminster. Spacer po okolicy to podróż przez historię i symbolikę Kanady – flaga, strażnicy i majestatyczny widok na rzekę Ottawę.

Droga powrotna do Montrealu była kolejnym potwierdzeniem, że Kanada to nie tylko miasta i muzea. Zamiast autostrad wybraliśmy boczne drogi, które prowadziły przez gęste lasy, jeziora i małe wioski. To właśnie ta Kanada – spokojna, zielona i naturalna – najbardziej zapada w pamięć. Krajobrazy zmieniały się co chwilę: raz szerokie jeziora otoczone lasami, raz ciche, senne miasteczka z drewnianymi domkami i kościołami. To był idealny kontrast do intensywnego dnia spędzonego w stolicy.

Dzień 6 – Monumentalna Notre Dame i Montreal

Szóstego dnia udało się w końcu zrealizować jedno z największych marzeń związanych z Montrealem – wejść do Bazyliki Notre Dame. Z zewnątrz świątynia robi wrażenie swoją neogotycką bryłą i dwiema wieżami górującymi nad placem Place d’Armes, ale to dopiero wnętrze zapiera dech w piersiach.

Po przekroczeniu progu uderza gra światła i koloru – wnętrze katedry tonie w odcieniach błękitu i złota. Sklepienie przypomina rozgwieżdżone niebo, a bogato zdobione ołtarze i rzeźby pełne są detali, które można podziwiać godzinami. Ogromne organy Casavant, liczące ponad 7000 piszczałek, dominują nad wnętrzem i nadają mu jeszcze bardziej monumentalny charakter. Atmosfera tego miejsca jest nie do opisania – z jednej strony sakralna i dostojna, z drugiej niemal teatralna, jakby przygotowana pod spektakl światła i dźwięku. Nie dziwi więc, że bazylika jest jedną z najczęściej odwiedzanych atrakcji w całej Kanadzie.

Po tej duchowej uczcie wróciliśmy do bardziej przyziemnego zwiedzania. Montreal to miasto, które najlepiej poznaje się pieszo, więc kolejne godziny spędziliśmy na spacerach po różnych jego zakątkach. Zaglądaliśmy do małych kawiarni na Plateau-Mont-Royal, robiliśmy zdjęcia kolorowych schodów prowadzących do wejść kamienic, a w centrum podziwialiśmy nowoczesne budynki kontrastujące z zabytkowymi kościołami.

Montreal tego dnia pokazał nam się w całej swojej różnorodności – od monumentalnej sztuki sakralnej w Notre Dame, po zwyczajne uliczki tętniące codziennym życiem. To właśnie ten kontrast sprawia, że miasto jest tak wyjątkowe i nie daje się zamknąć w jednej definicji.

Dzień 7 – Radiowóz, muzeum i kanadyjska uprzejmość

Podróż powrotna w stronę Toronto rozpoczęła się od wizyty w National Air Force Museum of Canada w Trenton. To miejsce, które zaskakuje skalą i różnorodnością ekspozycji. Już na zewnątrz witają zwiedzających ogromne maszyny – Herculesy, myśliwce, a nawet bombowiec Avro Lancaster. W środku można prześledzić całą historię kanadyjskiego lotnictwa wojskowego, od czasów I wojny światowej po współczesność. Duże wrażenie robi sala poświęcona misjom pokojowym ONZ, w których Kanada brała czynny udział, oraz wystawy pokazujące codzienność pilotów i mechaników. To muzeum nie tylko dla pasjonatów lotnictwa – każdy znajdzie tam coś, co pozwoli lepiej zrozumieć rolę sił powietrznych w historii kraju.

Kilka minut po wyjeździe z muzeum spotkała nas przygoda, która na długo pozostanie w pamięci. Minęliśmy nieoznakowanego Dodge’a Chargera, który wyglądał podejrzanie znajomo – głównie przez ogromny reflektor zamontowany na przednim słupku. Chwilę później samochód zawrócił, dogonił nas i włączył wszystkie możliwe światła. W lusterku zobaczyłem typowy widok rodem z filmów – czerwono-niebiesne sygnały i sylwetkę potężnego radiowozu.

Powodem zatrzymania okazały się przyciemnione szyby w Tesli, które w Kanadzie są nielegalne, choć – paradoksalnie – na drogach widzieliśmy sporo aut z identyczną modyfikacją. Policjant podszedł do auta wyraźnie spięty, a sytuacji nie ułatwiło zachowanie mojego syna, który postanowił wiercić się na tylnym siedzeniu. Na moment zrobiło się nerwowo, ale po krótkiej rozmowie udało się wszystko wyjaśnić. Wytłumaczyłem, że auto pochodzi z Turo i nie mamy wpływu na jego wyposażenie. Funkcjonariusz okazał się bardzo wyrozumiały – nie tylko odstąpił od mandatu, ale na koniec… przeprosił, że nas niepokoił i pomógł wyjechać z zatoczki, w której się zatrzymaliśmy.

To wydarzenie było dla mnie kwintesencją kanadyjskiej uprzejmości – nawet w sytuacji potencjalnie stresującej, policjant potrafił zachować spokój, zrozumienie i życzliwość. Było to zupełnie inne doświadczenie niż to, czego spodziewałem się po amerykańskich filmach o drogówce.

Dzień zakończyliśmy z poczuciem, że Kanada to nie tylko piękne krajobrazy i miasta, ale także ludzie – ich podejście, kultura i sposób bycia, który sprawia, że czujesz się tam naprawdę mile widziany.

Dzień 8 – Mennonici w Elmira i mglista CN Tower

Przedostatni dzień naszej podróży postanowiliśmy spędzić spokojniej, odkrywając mniej turystyczną, a bardziej autentyczną stronę Kanady. Ruszyliśmy do miejscowości Elmira, znanej z dużej społeczności mennonitów. Już w drodze dało się zauważyć charakterystyczne, konne wozy sunące poboczem – widok, który przenosił nas o kilkaset lat wstecz.

Na miejscu odwiedziliśmy lokalny targ, gdzie mennonici sprzedawali swoje wyroby – domowe przetwory, chleby, sery i rękodzieło. To społeczność, która podobnie jak amisze, żyje w zgodzie z tradycją i prostotą, choć w nieco łagodniejszej formie. Niektórzy korzystają z nowoczesnych rozwiązań, ale ich styl życia wciąż pozostaje bardzo odmienny od naszego – pełen skromności, pracy i więzi wewnątrz wspólnoty.

Prawdziwym zaskoczeniem była jednak kanadyjska gościnność. Do jednego z zabytkowych domów z początków XIX wieku dotarliśmy dosłownie pół godziny przed zamknięciem. Byliśmy pewni, że uda się co najwyżej rzucić okiem na budynek z zewnątrz, tymczasem spotkaliśmy się z niesamowitym podejściem obsługi. Pani w kasie biletowej stanowczo odmówiła przyjęcia zapłaty, tłumacząc, że nie mamy już czasu na „pełne doświadczenie”. Co więcej – otrzymaliśmy prywatnego przewodnika, który poświęcił nam czas i z pasją opowiedział o życiu dawnych osadników. To był moment, w którym poczuliśmy, że kanadyjska uprzejmość to coś więcej niż stereotyp – to realna postawa wobec drugiego człowieka.

Wieczorem wróciliśmy do Toronto, gdzie przywitała nas mgła spowijająca CN Tower. Zamiast typowego widoku iglicy górującej nad miastem, wieża wyglądała niczym zjawa wyłaniająca się z chmur. Efekt był tak niezwykły, że zdjęcia z tego wieczoru stały się jednymi z naszych ulubionych z całej podróży.

Ten dzień był spokojniejszy niż poprzednie, ale właśnie dzięki temu dał nam okazję, by jeszcze mocniej poczuć ducha Kanady – jej autentyczność, historię i niezwykłą życzliwość ludzi.

Dzień 9 – CN Tower i ostatnie spojrzenie na Kanadę

Ostatni dzień naszej podróży w Kanadzie rozpoczęliśmy od tego, co przez kilka dni udawało nam się tylko podziwiać z zewnątrz – CN Tower. Wjazd superszybką windą na wysokość ponad 500 metrów to już atrakcja sama w sobie, ale prawdziwe emocje zaczynają się dopiero na górze. Panorama Toronto rozciąga się we wszystkie strony – od lśniących wieżowców downtown, przez jezioro Ontario po horyzont, aż po zielone przedmieścia. Szczególnym przeżyciem jest stanąć na słynnej szklanej podłodze – widok prosto w dół, kilkaset metrów pod nogami, robi ogromne wrażenie i daje lekki dreszcz emocji. To symboliczne zakończenie naszej kanadyjskiej przygody – spojrzenie z góry na miasto, które przez te dni stało się naszym domem.

Zanim jednak skierowaliśmy się na lotnisko, postanowiliśmy zobaczyć jeszcze jedno miejsce – klify Scarborough. To naturalne formacje nad jeziorem Ontario, które wyglądają jak fragmenty wyrwane z wybrzeża oceanicznego. Wysokie, kredowe ściany kontrastują z błękitem wody i zielenią lasów, tworząc jeden z najbardziej malowniczych widoków w całym Toronto. Spacer wzdłuż klifów był idealnym pożegnaniem z kanadyjską naturą – surową, piękną i dziką.

Na koniec pozostało już tylko oddanie Tesli, przejazd na lotnisko i lot powrotny do Polski. W samolocie, kiedy światła Toronto powoli znikały za horyzontem, myślami wracałem do minionych dziewięciu dni – pełnych kontrastów, nowych smaków, spotkań i miejsc, które trudno zapomnieć.

Kanada okazała się dokładnie taka, jaką sobie wyobrażałem – a jednocześnie zupełnie inna. To kraj, gdzie nowoczesne miasta stoją obok wiosek mennonitów, gdzie monumentalne wodospady sąsiadują z cichymi jeziorami, a ludzie potrafią być jednocześnie profesjonalni i bezgranicznie życzliwi.

A ja wróciłem stamtąd z jednym, bardzo prostym wspomnieniem, które zawsze wywołuje uśmiech – smakiem syropu klonowego, od którego zaczęła się moja mała kanadyjska miłość.

Podsumowanie

Dziewięć dni w Kanadzie to podróż, która pokazała mi kraj pełen kontrastów – od nowoczesnych metropolii pełnych życia, po spokojne wioski, gdzie czas płynie inaczej. To przestrzeń, w której majestatyczna natura spotyka się z osiągnięciami cywilizacji, a ludzie swoją gościnnością i życzliwością sprawiają, że czujesz się tam jak u siebie. Kanada to państwo, w którym łatwo się zakochać – zarówno w krajobrazach, jak i w atmosferze codzienności.

Największym i najbardziej zaskakującym odkryciem okazał się jednak syrop klonowy. Z dodatku, który traktowałem jako kulinarną ciekawostkę, stał się symbolem całej podróży. To on towarzyszył nam przy śniadaniach, dodawał smaku kolejnym dniom i został tym jednym charakterystycznym wspomnieniem, które zawsze będzie przywoływało obrazy Kanady. Od sceptyka stałem się wiernym fanem – i choć butelka, którą przywiozłem, szybko się skończy, wspomnienia pozostaną na długo.

I choć plan podróży był intensywny, dziewięć dni to zdecydowanie za mało, by poznać Kanadę. To zaledwie przedsmak – mała próbka tego, co jeszcze kryje ten ogromny kraj. Już teraz wiem, że chcę tam wrócić – zobaczyć więcej natury, odkryć kolejne miasta i, oczywiście, spróbować syropu klonowego w jeszcze nowych odsłonach. Kanada nie mówi „żegnaj”, tylko „do zobaczenia”.

Sprawdź również inne wpisy na Blogu lub Mapie Wspomnień

Artur Tomaszczyk
artur@tomaszczyk.org

Podróże to moja pasja i sposób na poznawanie świata z bliska – jego kultur, smaków i krajobrazów. Choć na co dzień jestem związany z branżą IT, gdzie od lat zarządzam sieciami i rozwijam projekty technologiczne, to każdą wolną chwilę poświęcam na odkrywanie nowych miejsc. Fascynują mnie lokalne zwyczaje, historie mieszkańców i detale, które tworzą niepowtarzalny klimat każdego miejsca. W moich podróżach łączę ciekawość technologiczną z zachwytem nad przyrodą i architekturą. ADHD dodaje moim wyprawom nieco chaosu, ale też masę spontaniczności i kreatywności. Dzięki temu każdy wyjazd staje się niezapomnianą przygodą, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji. Na blogu i Instagramie dzielę się relacjami z podróży, praktycznymi poradami i spostrzeżeniami, które – mam nadzieję – zainspirują Cię do własnych przygód. Zapraszam do wspólnego odkrywania świata – krok po kroku, historia po historii!

No Comments

Post A Comment